Wychowałam się w społeczeństwie, które uznaje monogamię i w którym kwestia religii odgrywa ważna rolę w łóżku. Ale to tylko wyznaczniki, utopijne idee - jeden partner na całe życie i miłość do grobowej deski; niestety nie wszyscy mają szczęście odnaleźć miłość swojego życia w wieku 17 lat a potrzeby sexulane rosną. Setki małolatów masturbujących się w domowym zaciszu, poznających własne ciało i dających upust ciśnieniu - wiadomym jest, że samiec prędzej czy później zamoczy a samica da przepchać sobie komin - najbardziej pierwotne potrzeby biorą górę. Ludzie dobierają się w pary i zaczynają uprawiać pieprzny, sfrustrowany sex; inni kochają się z miłości; znowu innych boli głowa. Dla mnie idealny sex to sex z miłości, taki który ma znaczenie - może staromodny punkt widzenia, ale mój. Pierwszy raz zakochałam się w wieku 15 lat, w wieku 17 lat zaczęłam uprawiać sex - pierwszy mężczyzna, pierwszy związek - trwał rok; później był czas na kolejne związki i kolejne miłości, miłostki, zauroczenia, a czasem nawet zwykłe podobanie się sobie, które dokonywało spustoszenia w sypialniach i tam w zasadzie kontakt się urywał. Teraz na myśl przychodzi mi piosenka "Rzeko" Anity Lipnickiej, która tłumaczy wiele:
"Rzeko
która niesiesz mnie
powiedz ile jeszcze razy
zmienisz bieg
Czasem
nienawidzę Cię
wtedy chciałabym
by inna rzeka niosła mnie
Zabrałaś mi już
tylu przyjaciół
Do których tęsknić
nie przestaję
Zabrałaś mi już
tylu kochanków
a każdy z nich
miał być na zawsze..."
Chyba nie ma większego znaczenia czy człowiek jest "biologicznie przystosowany" do współżycia przez całe życie tylko z jednym partnerem; człowiek musi sobie radzić w róznych sytuacjach; czasem po odejściu ukochanego/ukochanej przyżekamy sobie - juz nigdy sie nie zakocham; a tu guzik, okazuje się, że po jakims czasie znowu budujemy związki, zakochujemy się, odkochujemy się i znowu zakochujemy. moim zdaniem, gdyby człowiek był "biologicznie przystosowany" do współżycia tylko z jednym partnerem, byłby wrónież "biologicznie przystosowany" to bycia w związku też tylko raz - ot, taka prawidłowość oparta tylko i wyłącznie na moich fascynacjach.
9 komentarzy:
"Nawet ci, którzy mówią, że dla nich jest tylko jeden mężczyzna, czy jedna kobieta na świecie, przekonają się, że nie zawsze jest to właśnie ten mężczyzna lub ta kobieta." - George Bernard Shaw
Moim zdaniem:
Sex z miłości nie jest i nigdy nie będzie czymś staromodnym, bo daje chyba największą satysfakcję i spełnienie.
Podobnie jest z zauroczeniem, bo w danym momencie czasem wydaje się, że tą osobę się kocha. Co więcej, w stanie zauroczenia emocje są bardzo silnie skondensowane, co czyni sex barrrrdzo ekscytującym:).
A co z podobaniem się, zakończonym niepohamowanym, wyuzdanym szaleństwem w sypialni? Hm...;) Minęło trochę ponad 12 lat od kiedy wyjechałem z miasta X. Tam, jeszcze jako student, przeżyłem coś, co czasem przypomina mi się niespodziewanie i wywołuje dreszcze;). Jakieś 4 lata temu tak mi się "przypomniało", że przeżyłem to jeszcze raz - z tą samą dziewczyną, tylko w mieście Y;).
Miasto X leży niedaleko miasta Y. A istotne jest to, że do miasta X czy Y mam ponad 300 km:)
Ot i tak bywa:)
Więc teraz zastanawiam się jaka jest różnica między zauroczeniem a miłością - interesuje mnie różnica na płaszczyźnie łóżkowej ("płaszczyzna łóżkowa" - wspaniała zbitka frazeologiczna); czy osoba, która spotykamy i wpada nam w oko, która jesteśmy zauroczeni i nie wiemy o niej praktycznie nic... a emocje rosną...
Myślę, że nie można kogoś kochać (darzyć miłością), nie będąc PRZEDTEM tą osobą zauroczonym.
A próbując płaszczyzny łóżkowej...
Emocje w stanie zauroczenia (zakochania) rosną bardzo szybko i są niezwykle intensywne - sex jest głównym aspektem znajomości na tym etapie.
Sex jest wszędzie - w łóżku (łóżko to rzecz umowna - to może być podłoga, stół, fotel, pralka, parapet - cokolwiek sobie wymarzą), w spojrzeniu, w dotknięciu dłoni, na spacerze, w restauracji, w pracy (siedzi człek i wzdycha, zamiast pracować:)). Zmysłowość "kapie" zewsząd. Zresztą nie tylko w przenośni:)... Niemal każdy bezpośredni kontakt kochanków kończy się upojnie, wielokrotnie jednorazowo (też niezła zlepka słów;)) uprawianym cudnym sexem.
Poza tym ten etap znajomości charakteryzuje się pewną beztroską, czasem bezmyślnością. Żyjemy tu i teraz. Nieistotne, co będzie jutro. Mówią, że tacy ludzie żyją TYLKO miłością. Zresztą tak powinno być!
Natura w jakiś sposób musiała uregulować kwestię utrzymania partnerów przy sobie - przynajmniej w początkowym okresie - by dokonał się akt prokreacji. No, ale to już zagadnienie spoza łóżkowej płaszczyzny.
A sex w miłości? Czyli w stanie ciągłości uczucia po ustabilizowaniu się stanu emocjonalnego na poziomie bycia zdolnym do logicznego myślenia... Płaszczyzna łóżkowa wcale nie musi ulec zmianie. Ba! Może nabrać wigoru! Kochankowie znają się już czas jakiś, znają swoje ciała, wiedzą co lubią, ufają sobie, potrafią mówić szczerze o swoich potrzebach seksualnych.
Tak jak w stanie zauroczenia sex był wspaniały przez swoją "nowość", jedyność, poznawanie, tak sex w miłości jest upojny przez świadome i bezwstydne wyuzdanie, eksperymentowanie bez uczucia tremy, pytania bezpośrednie. Jest dojrzalszy i bardziej wysublimowany, wyrafinowany... Co nie znaczy, że ma być mniej dziki i szalony.
Taką mam koncepcję.
Po Twoim ostatnim wpisie doszła do mnie myśl, że może ja boję się miłości - boję się wypalenia; za to zauroczenie kipiące namiętnością, fascynacją i sexem rajcuje mnie najbardziej i sprawia, że żyję. Poruszam się wtedy po cienkim lodzie bo przede mną wielka nieznajoma przyszłość - co z tego będzie i ta niepewność mnie wtedy łechta.
Myślę sobie tez, że wielu ludziom trudno jest się do tego przyznać, trudno jest uwierzyć w to, że ich organizm nie potrzebuje stabilizacji tylko przygód.
Co o tym myślisz?
Podzielam Twoje zdanie.
W ostatnim wpisie chciałem dodać, że stan zauroczenia, takiego beztroskiego uniesienia jest stanem najbardziej rajcującym, powiedziałbym nawet, że na swój sposób twórczym.
A na pewno tajemniczość, odkrywanie, w pewnym sensie mistycyzm, czymś nieopisanie pociągającym.
A pytanie, dlaczego jeszcze się nie ożeniłem, zadają znajomi, którzy może właśnie tego mi zazdroszczą... Bo wiesz "kawalerowi jest wszędzie źle, a żonatemu... tylko w domu";)
Zaryzykuję stwierdzenie, że znakomita wiekszość "ustabilizowanych życiowo" kobiet i mężczyzn w wieku "aktywnym" przynajmniej myśli czasem o wspaniałej, upojnej przygodzie. Niektórzy z nich te marzenia realizują... czyli po prostu przyprawiają rogi. A to potępiam.
Miłość jest trudna. Żąda kompromisów, wyrzeczeń. Piękna jest wtedy, gdy potrafisz z radością poświęcić się dla drugiej osoby. A nawet jeśli potrafisz, to czy nie przyjdzie czas, że już nie będziesz chciała się poświęcać z radością?
I co wtedy?
Pamiętam, że na ostatnim roku studiów ludzi ogarnął dosłownie szał łączenia się w pary. Bo to ostatni rok tak szerokich znajomości, potem już nie będzie okazji... Dzisiaj połowa zawartych z tych związków małżeństw jest po rozwodach.
Piszę to, co subiektywnie myślę na ten temat. Nie wiem - może dojrzeję do małżeństwa i dam się "ustabilizować"... Ale na pewno nie przed czterdziestką:)
"Miłość jest trudna. Żąda kompromisów, wyrzeczeń. Piękna jest wtedy, gdy potrafisz z radością poświęcić się dla drugiej osoby."
-kiedyś usłyszałam stwierdzenie, że poświęcanie się dla partnera jest hipokryzją. W zasadzie myślę sobie, że ja w przeszłości za bardzo się angażowałam, za bardzo poświęcałam; więc może trzeba umieć w tym wszystkim utrzymać jakich balans - dawania i brania?
A opisany przeze mnie sex w miłości - ten wyrafinowany, dojrzalszy, ale ciągle dziki i niepohamowany, to mój seksualny IDEAŁ bycia w wieloletnim związku. A ideał to "maximum" nie do osiągnięcia w pełni.
Zauważ, że piszemy o jednym aspekcie - bardzo ważnym, może najważniejszym do pewnego wieku. A reszta?
Czasem łapię się na tym, że ZASTANAWIAM SIĘ. Zastanawiam się, tak jak nie zastanawiają się osiemnasto-dwudziestolatkowie, zawierający związek małżeński. Zastanawiam się, czyli kalkuluję, kombinuję, bilansuję... Czy warto, a co będzie, jak się pokłócimy? Co będzie, gdy to wszystko spowszednieje? Czy jestem w stanie NAPRAWDĘ zaakceptować wady i przyzwyczajenia partnerki?
Czy to dobrze, czy źle z tym kombinowaniem? Pytanie retoryczne. Ja tam nie narzekam:)
"...więc może trzeba umieć w tym wszystkim utrzymać jakich balans - dawania i brania?" - widzisz, tu już niewiele fascynacji Fascynacjo. To już "kalkulowanie na zimno"...
A przez poświęcanie się dla partnera miałem na myśli akceptację wad, które są do zaakceptowania.
Nie wyobrażam sobie np., by co tydzień do domu wracała podpita partnerka, a ja miałbym się poświęcić... I jeszcze może rano piwo na klina kupić...
Takie "poświęcenie się" rzeczywiście jest hipkryzją.
"Na dobre i na złe", co? - toż to absurd.
Prześlij komentarz